czwartek, 8 marca 2012

Po dłuuugiej przerwie ;)

Dwa tygodnie zleciały, a ja nadal jestem pociągająca ;)

Dużo się w tym czasie działo. Mama dochodzi do zdrowia, z każdym dniem jest silniejsza i lepiej się czuje.
Był taki moment, że chcieli ją wypisać ze szpitala. Pojawił się taki lekarz - oszołom, który miał za zadanie pozwalniać jak najwięcej miejsc na oddziale. No i taki patrzy - pacjentka jest w szpitalu 11 dni, to stanowczo za długo. Wynocha do domu. I nie ważne, że u niego na oddziale tylko 6 dni, a resztę na sali pooperacyjnej. Bo tak ciężko się zastanowić czemu tak długo była na tej sali? Czym to było spowodowane? No i nie mogę przecież wymagać, by domyślił się, że skoro tak długo leżała po operacji to i na oddziale nie chodziła jeszcze, bo jest zbyt słaba. W dniu, gdy chciał mamę wypchnąć do domu - mama wyszła na swój pierwszy "spacer" po korytarzu. Szła przy chodziku, w asyście rehabilitantki. Ledwo wróciła do pokoju, taki to był dla niej wysiłek. Oszołom mnie wkurzył, więc starłam się z nim w dyskusji, z której wyszłam obronną ręką. Sąsiadki mamy pogratulowały mi, że dobrze mu nagadałam. A mnie przede wszystkim zależało, by mama dostała się na rehabilitację. O tym miał zadecydować lekarz prowadzący. Czekałyśmy więc z Ulą na niego cierpliwie długie godziny, bo tego dnia miał akurat dwie operacje. Kiedy w końcu się pokazał, okazało się że niestety nie ma dla mamy miejsca na rehabilitacji w Aninie, ale dostanie skierowanie do Konstancina. Po dwóch dniach miała wrócić do domu i czekać na wezwanie na turnus. Ale to nie koniec. Następny dzień przyniósł kolejne nowiny. Na oddziale pojawił się sam kierownik Kliniki Kardiochirurgii - prof. Różański. Faceta nie widziałam na oczy, nie znam kompletnie a zawdzięczam bardzo wiele. Otóż ze znanych chyba tylko sobie powodów domagał się, by przyjęto mamę od razu na rehabilitację do Anina. Była podobno niezła awantura z tego powodu. I oczywiście profesor osiągnął co chciał. Miejsce w magiczny sposób się znalazło. Tak więc od czwartku mama jest w pawilonie rehabilitacyjnym. I to przez kilka dni była sama w dwuosobowym pokoju... Co do ilości miejsc, to faktycznie szału nie ma - bo ledwo 18 pacjentów może się rehabilitować ;) No i jest spore zdziwienie, że mama prosto ze szpitala się tam znalazła, a nie czekała w domu na swoją kolej. W każdym razie sumienie mam czyste, nikogo nie naciskałam a poszło jednak po naszej myśli :D

Przez pierwsze dni mama aklimatyzowała się, dużo spała, generalnie odpoczywała. Ale już od poniedziałku zaczęła ćwiczenia, sporo chodzi, jeździ też na rowerku stacjonarnym. Ma jeszcze ataki migotania przedsionków, ale to starają się ustabilizować lekami. W każdym razie operacja poszła rewelacyjnie i pod tym względem jest wszystko w porządku. Powinna tylko pić dużo napojów i starać się coraz więcej jeść. Ale widać, że apetyt wraca i humor dopisuje. A to najważniejsze. Bo jeśli mama sama ma ochotę dojść do dobrej formy, to z pewnością łatwiej i szybciej ją osiągnie.

Jeździłyśmy z Ulą do mamy razem albo na zmianę codziennie. Teraz już pozwalamy sobie na co drugi dzień. Bo widać, że mama rozkwita, że jest coraz silniejsza i sprawniejsza. Możemy sobie więc pozwolić na odrobinę luzu ;) W ten weekend ja mam zajęcia, więc Ula zabierze tatę w niedzielę do mamy. I tak się to wszystko toczy.

Mam chwile lepsze i gorsze. Gdy umysł był pochłonięty mamą i jej operacją, było łatwiej, bo nie myślałam o innych przykrych sprawach. Teraz jednak wszystko powraca. Nie jest mi lekko. Podobnie ma Ula. Tata z resztą też. Cały czas mam nadzieję, że ułoży się nam jakoś. Że Ula dostanie dobrą pracę, że tata będzie pewien umów na ekspertyzy. I wierzę, ze w końcu tak się stanie. No bo jak inaczej normalnie żyć?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny. Jeśli zostawiasz komentarz - proszę, podpisz się. Chyba że lubisz być anonimowy :D